środa, 21 stycznia 2009

Idea podatku

W celu walki z etatystycznymi skłonnościami niemal wszystkich Polaków:
Podatki dochodowe dzielimy na trzy grupy: złe, gorsze i najgorsze, tj. odpowiednio: degresywne, liniowe i progresywne. Niezależnie od tego, którą koncepcję wybraliby w Parlamencie nasi zbawiciele, opodatkowywanie całego dochodu (czyt.: części konsumowanej oraz części oszczędzanej/inwestowanej) jest niemądre. Część konsumowana już ma w planie być raz opodatkowaną (w drodze podatku od wartości dodanej), o czym możni ekonomiści tego świata zdają się zapominać; druga część natomiast... druga część powinna stanowić świętość. O sile gospodarki stanowią, między innymi: obecność kapitału oraz wolność zarządzania nim. Skąd bierze się kapitał? Z oszczędzania: oczywistym jest, że tylko z nie skonsumowanej części dochodów mogą rekrutować się tzw. 'inwestycje'.
Opodatkowanie tak ważnej części dochodu jest niczym innym jak wykorzystaniem ich w celu finansowania 'wydatków publicznych' (z definicji celu podatku), a takie działanie już znamy - i wiemy, że nazywa się pospolicie 'konsumpcją'. Niektórzy oczywiście chętnie wyraziliby aprobatę dla podobnego działania Rządu - fajnie, gdy to minister wie lepiej, ile powinienem konsumować, a ile inwestować! Póki co, jednak, umówmy się - nie na tym kapitalizm polega.

Zdaje się, że pozostawiłem jedną kwestię nierozstrzygniętą. Dlaczego tendencja wzrostu kapitału w gospodarce jest warunkiem koniecznym dobrobytu? Otóż inwestycje ekonomiczne przyczyniają się do zwiększania krańcowej wydajności pracy, co wiąże się bezpośrednio ze wzrostem ceny pracy - czyli: płacą.

Wiemy już, dlaczego rozsądni ludzie uważają ideę income tax za niemądrą. Wytłumaczę jeszcze hierarchię podatków dochodowych. Część konsumowana stanowi w przypadku ludzi więcej zarabiających mniejszy odsetek dochodu, niż w przypadku mniej zarabiających. To oznacza, że obejmowanie wyższą stopą podatku ludzi otrzymujących wyższe dochody (czyli ludzi, których dochód w większej części przeznaczany jest na oszczędzanie/inwestycje) jest, jakby to ująć..., nieuważne. Ów przejaw geniuszu zwany podatkiem progresywnym - i jego skutki - obserwujemy w Polsce od niecałych 20 lat.
Drugim rodzajem jest podatek liniowy. Flat tax jest 'trendi' z uwagi na jego sprawiedliwość, równość i generalną fajność.
Najmniejszym złem jest oczywiście podatek degresywny, który relatywnie najlżej obciąża nie skonsumowany dochód tych, którzy względnie najbardziej wpływowo kształtują wielkość krajowych inwestycji. Dziwadło takie wprowadził np. JE Mart Laar w pierwszej połowie lat 90. XX wieku w niepodległej Estonii.
Swoją drogą: Premier ten zrobił też kilka innych rzeczy, o których kiedyś prawdopodobnie napiszę, doprowadzając swój kraj do 13. miejsca Ogólnoświatowego Rankingu Wolności Gospodarczej Fundacji Heritage. Polska zajmuje zaszczytną 82. pozycję, 9 miejsc za Republiką Madagaskaru.

Czytelnik mógłby wywnioskować z uszeregowania rodzajów podatków dochodowych, że - rządząc państwem - ustanowiłbym podatek degresywny. Nic bardziej mylnego. Otóż jestem głęboko przekonany, że o potędze społeczno-ekonomicznej kraju stanowi przede wszystkim Wolność jednostki i - mając ją na względzie - nie zastosowałbym podatku w innej formie niż w formie przychodu państwa. Podatek ma być źródłem utrzymania państwowych instytucji, a nie narzędziem do redystrybucji dochodu. Na przykładzie: rynek w równowadze ustala pewną konstelację cen; dajmy na to, że w uproszczonym modelu mamy chleb (5 zł) i papierosy (10 zł). Państwo nakłada całkowicie rozsądny podatek VAT (u nas w wydaniu 22%...): chleb 6,10 zł oraz 12,20 zł. Stosunek cen towarów po opodatkowaniu za pomocą jednej stawki pozostał stały: 10 : 5 = 12,2 : 6,1. Niedopuszczalnym posunięciem Rządu jest zmiana tego stosunku (przypadek akcyzy). Działanie takie, przejawiające się w ustaleniu dodatkowej akcyzy na pewne towary, nosi znamiona niewyobrażalnej pychy ustawodawców. Ingerując w rzeczony wcześniej układ cen, roszczą sobie prawo do jego ustalania, a robić tak mogą tylko wtedy, kiedy są przekonani jednocześnie o ułomności rynku oraz własnej nieomylności. Co, w pewnych sytuacjach - np. podczas opowiadania kawałów znajomym - może się wydawać zabawne. Obecnie - jako, że dotyka nas rzeczywiście - jest raczej ponure.

Skoro idea redystrybucji dochodu wydaje mi się ohydna, a podatek liniowy w równym stopniu obciąża 'kapitałotwórców' jak i 'konsumentów chleba', nie pozostaje mi nic innego, jak przyznać, że zlikwidowałbym instytucję podatku dochodowego - jako wybitnie niedorzeczne przedsięwzięcie.
Żywię szczerą nadzieję, że czytelnika-socjalistę wpędziłem we wstydliwe zakłopotanie, a każdego innego - uszczęśliwiłem, po prostu przekonując do właściwej koncepcji.

JFS

wtorek, 3 czerwca 2008

Tropiciel kretynizmów

Postanowiłem pobawić się w demaskowanie wszechobecnej głupoty, która - jako że mam dystans do otaczającego mnie gówna - nierzadko bawi mnie okrutnie. Zważywszy, że zadanie jest banalne, przewiduję, iż wpisy będą dość krótkie - acz treściwe. Przejdźmy do meritum.

Dowiedziałem się dziś, że uczniów klas szkół ponadgimnazjalnych ogarnął szał związany z ubieganiem się o zaświadczenie o upośledzeniu umysłowym (które skrzętnie nazwano mianem dyskalkulii), co - jak natychmiast się domyśliłem - musi mieć jakąś logiczną przyczynę. I ma; otóż kwitek taki ma uprawniać ucznia do uchylenia się od obowiązku zdawania matury z matematyki, która od roku 2010 będzie powszechnym egzaminem obligatoryjnym. A raczej: miała być, bo - jak widać - nie będzie.

Nie - fakt, iż obowiązkowy egzamin maturalny z matematyki jednak nie jest obowiązkowy nie jest absurdem kardynalnym dnia dzisiejszego. Zanim udowodnię, że ewentualna pozytywna decyzja w sprawie uznawania wniosków o wyż.wsp. upośledzeniu jest wybitnie debilna, przedstawię pobieżnie to zjawisko - dla formalności.
Otóż jest to zaburzenie zdolności matematycznych, którego przejawami są:
- mylenie znaków +, -, ÷, ×
- nieznajomość tabliczki mnożenia,
- problemy z działaniami arytmetycznymi,
- brak zdolności do osądzania, która liczba jest większa,
- problemy z oszacowaniem podstawowych wartości - np. ceny zakupów,
- niemożność odróżnienia strony lewej i prawej,
- skłonność do transpozycji cyfr w ciągu znaków,
itp. (więcej na: http://en.wikipedia.org/wiki/Dyscalculia)

Skoro już wiemy, czym dyskalkulia jest - i jakie jej skutki (dla maturzystów) są, zastanówmy się, co powodować powinna. Odpowiedź jest trywialna - jak zawsze dla zdrowomyślącego: żadnych odgórnych decyzyj. Tkwię w przeświadczeniu (moim skromnym zdaniem - poprawnym, ponieważ logicznym), że jeżeli stan czyjegoś mózgu nie pozwala mu zdać obowiązkowego egzaminu maturalnego, to... (tak, tak, brawo!) nie powinien go zdać! Pragnę zauważyć, że jest to sprawiedliwa sytuacja: dyskalkulik, który pokona chorobę (nie wiem, czy jest to możliwe - podda się leczeniu, cokolwiek...), zda maturę, a dyskalkulik, który tego nie zrobi - nie zda. Wiecie czemu? - bo jest gorszy (lub też: niewystarczająco dobry)!
Urażonym moją bezwzględnością tłumaczę: naprawdę nie istnieje obowiązek posiadania średniego wykształcenia, zdanie matury - podobnie jak studiowanie na uczelni wyższej - również nie jest obowiązkowe; to ci niespodzianka!

Obecnie maturę zdaje circa 90% abiturientów, co oznacza, że: (1) uczniowie są genialni lub (2) matura jest zbyt łatwa. Oczywistym jest, że matura jest ułożona tak, by zdał ją największy głąb - rozwiązanie to jest chore. Prowadzi ono do dewaluacji egzaminu maturalnego, sztucznie zawyżonego odsetka 'studentów', a przez to - do patologicznej sytuacji, w której, by módz zostać zatrudnionym do mycia kibli, trzeba odznaczać się wyższym wykształceniem.

Konkludując, stwierdzam, iż oczywistym jest, że osoba niepotrafiąca liczyć, nie ma prawa uzyskać średniego wykształcenia, a obniżenie zdawalności matury przez naturalne podniesienie jej poziomu przyczyni się do zdrowej sytuacji: ludzie bez matury będą gorzej opłacani, a popyt na nich będzie zgłaszany wśród rozsądnych przedsiębiorców chcących minimalizować koszty - przykładowo za pomocą zatrudniania ich na niewymagających mózgu stanowiskach.

Taki mi 'krótki wpis' wyszedł.

JFS

poniedziałek, 17 marca 2008

Do Amerykanów

Hillary D.R. Clinton, była Pierwsza Dama, potencjalna kandydatka Partii Demokratycznej na prezydenta Stanów Zjednoczonych AP, napisała w 1996 roku książkę, której tytuł nawiązuje do wzruszającego afrykańskiego przysłowia - "It takes a village" (w porzekadle: "... to raise a child"). Jak na klasyczną komunistkę przystało, wzywa w niej do działania na rzecz "porozumienia w kwestii wartości i wspólnej wizji tego, co możemy dzisiaj zrobić - indywidualnie i zbiorowo - aby zbudować silne rodziny i społeczności", nawołując 265 milionów Amerykanów do wspólnego wychowywania wszystkich dzieci.
Mam nadzieję, że nie dokonam tu wielkiego odkrycia, stwierdzając jednoznacznie, że taki zbiorowy konsensus jest ultra-absurdem. W każdym wolnym państwie miliony ludzi mają odmienne opinie na temat tworzenia rodziny, hierarchicznego porządku wartości, a co za tym idzie - wychowywania czy też edukacji dzieci. Pani Hillary Clinton znalazła na szczęście rozwiązanie: przyznała, iż nadejdą czasy, w których "wioska będzie musiała działać zamiast rodziców i przyjąć w naszym imieniu te obowiązki, które przekazaliśmy rządowi". P. Clinton jawnie dochodzi więc do wniosku, że odbieranie praw wychowawczych rodzicom przez rząd jest naturalnym działaniem, pożądanym przez społeczeństwo - w myśl Wyższych Idei, jakimi są bezsprzecznie sprawiedliwość społeczna i harmonia ludowa.
Notabene: rezultaty przymusowego państwowego kształcenia są widoczne gołym okiem - szacuję, że circa 80% młodych ludzi ze średnim wykształceniem to przygłupy, którzy nie potrafią samodzielnie formułować własnych opinii. Publiczna oświata powinna być dozwolona tylko i wyłącznie pod warunkiem prawnej nietolerancji kretynizmu oraz w obliczu akceptacji podstawowej zasady nierówności uczniów. W każdym innym wypadku system zawodzi - i skutkuje gnojem, który obserwujemy obecnie.

Jestem pewien, że p. Hillary Clinton w głębi ducha jest zagorzałą zwolenniczką zniesienia praw własności, które-to spowodowałoby przymus centralnej dystrybucji dóbr i usług. Łącznie z dziećmi, oczywiście.

"Wszystkie dzieci nasze sąąąą..."

Konkurentowi p. Clinton w obozie Demokratów, Barackowi Obamie, absolwentowi Harvard Law School, obecnemu senatorowi USA, który niegdyś stwierdził, iż negocjacje z prezydentem Kanady są nieodzowne, niestety nie poświęcę więcej czasu - proszę wybaczyć.

Może p. Hillary Clinton w ciągu ostatnich 12 lat zmieniła poglądy? Może p. Barack Obama... yhm, żartował?
Głosujcie - demokraci to wspaniali ludzie!

ejndzl

sobota, 29 grudnia 2007

Iquitos - przedsionek raju

Proszę popatrzeć: całkiem przyjemne miejsce i całkiem rozsądni ludzie:
Wojciech Cejrowski: "Oaza wolności"
Zachęcam do obejrzenia - od początku do końca, koniecznie.

Czy nie macie może wrażenia, że 'problemy' zwalczane przez europejską 'postępową' cywilizację (vide: szał ekologów - nie tylko nt. globalnego ocieplenia, normalizacja wszystkiego, co się rusza przez socjalistów z Brukseli, tony dyrektyw i rozporządzeń i tym podobnego ochłapu serwowanego nie przez bandytów - jak ich ma w zwyczaju określać p. Janusz Korwin-Mikke - ale przez obrzydliwie tępych idiotów, o przedziwnych aspiracjach dotyczących zapewnienia całej ludzkości Bezpiecznego Porządku i zupełnego wyeliminowania Ryzyka, czyli rzeczy, która - jak udowadnia Alissa Zinowiewna Rosenbaum i nie tylko - poprzez swe piękno nadaje sens staraniom jednostki) są odrobinę wydumane, śmieszne i, miejscami, kretyńskie?

Świat ma być naturalny (czyli niebezpieczny, interesujący, a dla Najefektywniejszych - pełen nagród), Istnienie - zależne od jednostki, a Władza - sprawowana w trosce o dobro narodu, w celu odrzucania zagrożenia z zewnątrz - dbająca o Wolność oraz Szacunek dla Własności Prywatnej.

ejndzl

piątek, 28 grudnia 2007

Oda do Ego

Ja jestem. Ja myślę. Ja chcę.

Moje ręce... Mój duch... Moje niebo... Mój las... To moja ziemia...

Cóż mogę powiedzieć poza tym? To są te słowa. I to jest odpowiedź.

Stoję tu, na szczycie góry. Podnoszę głowę, rozpościeram ramiona. Właśnie to, moje ciało i duch, to jest koniec pytań. Chciałem poznać wartość rzeczy. To ja jestem tą wartością. Chciałem znaleźć wytłumaczenie dla bytu. Nie potrzebuję żadnego usprawiedliwienia dla bytu ani żadnego słowa uświęcającego moje istnienie. Ja usprawiedliwiam i uświęcam.

To moje oczy widzą, a ich spojrzenie nadaje ziemi piękno. To moje uszy słyszą, a słuch mój daje światu jego pieśń. To mój mózg myśli i jego myśl jest jedynym światłem, które pomoże znaleźć prawdę. To moja wola, a wybór z mojej woli jest jedynym wyrokiem, jaki muszę uznawać.

Dużo słów zostało mi użyczonych, niektóre mądre, niektóre fałszywe, ale dwa tylko są święte: "Ja chcę".

Jakąkolwiek drogę obiorę, gwiazda, która mnie wiedzie, jest we mnie, gwiazda i kompas wskazujący drogę. Wskazują tylko jeden kierunek. Wskazują na mnie.

Nie wiem, czy ziemia na której stoję, jest częścią wszechświata, czy zaledwie pyłkiem zagubionym w wieczności. Nie wiem i nie dbam o to. Wiem bowiem, jakie szczęście możliwe jest dla mnie na ziemi. A to szczęście nie potrzebuje wyższego celu, by siebie usprawiedliwić. Moje szczęście nie jest środkiem do żadnego celu. Ono samo w sobie jest tym celem. Samo w sobie jest zamierzeniem.

Nie jestem też narzędziem do użytku innych. Nie jestem służącym ich potrzeb. Nie jestem bandażem na ich rany. Nie jestem ofiarą na ich ołtarzach.

Jestem człowiekiem. Cud mojego istnienia jest moim, aby go posiadać i trzymać, moim, aby go pilnować, moim, aby go używać, moim, aby przed nim klęczeć!

Nie oddam moich skarbów ani ich nie rozdzielę. Fortuna mojego ducha nie będzie rozmieniona na monety z mosiądzu i rzucona na wiatr jak jałmużna dla ubogich duchem. Dopilnuję moich skarbów, mojej myśli, mojej woli, mojej wolności. A wolność jest z nich największym.

Nie jestem dłużnikiem mych braci ani ich wierzycielem. Nikogo nie proszę, aby żył dla mnie, ani ja nie będę żył dla innych. Nie pożądam żadnej ludzkiej duszy ani moja dusza nie należy do nich, by jej pożądali.

Nie jestem wrogiem ani przyjacielem moich braci, lecz dla każdego z nich tym, na co sobie zasłużył. I aby zyskać moją miłość, moi bracia muszą zrobić więcej, niż tylko się narodzić. Nie rozdaję swojej miłości bez powodu, byle przechodniowi, który chciałby ją posiadać. Zaszczycam ludzi swoją miłością. A zaszczyt jest rzeczą, na którą trzeba zasłużyć.

Wybiorę sobie przyjaciół spomiędzy ludzi, ale nie niewolników czy panów. A wybiorę tylko tych, którzy mi się spodobają, i ich będę kochał i szanował, a nie rozkazywał im czy ich słuchał. I połączymy nasze ręce, jeśli zapragniemy, albo też będziemy szli sami, kiedy przyjdzie chęć. Albowiem w świątyni swojego ducha każdy człowiek jest sam. I niech każdy człowiek zachowa swą świątynię nietkniętą i niezbezczeszczoną. A potem niech połączy swe ręce z innymi, jeśli chce, ale tylko poza jej świętym progiem.

Słowa "My" bowiem nie wolno nigdy wypowiadać, chyba że z własnego wyboru i na drugim planie. Słowo to nie powinno nigdy być w duszy człowieka najważniejsze, gdyż staje się wtedy potworem, korzeniem wszelkiego zła na ziemi, źródłem wszelkich tortur i nieopisanego kłamstwa.

Słowo "My" jest jak wylane na ludzi wapno, które krzepnie, twardnieje na kamień i niszczy pod sobą wszystko, a to, co białe, i to, co czarne, jednakowo gubi się w jego szarości. Jest to słowo, którym zdeprawowani kradną wartość dobru, którym słabi kradną mocnym siłę, którym głupcy kradną mądrym wiedzę.

Jaka jest moja radość, jeśli wszystkie ręce, nawet nieczyste, mogą jej dosięgnąć? Jaka jest moja mądrość, jeśli nawet głupcy mogą mi rozkazywać? Jaka jest moja wolność, jeśli wszystkie stworzenia, nawet bezrozumne i bezsilne są mymi panami? Jakie jest moje życie, jeśli mam się tylko kłaniać, zgadzać i słuchać?

Ale ja zerwałem z tą religią nieprawości.

Skończyłem z potworem słowa "My", słowa niewolnictwa, grabieży, nędzy, fałszu i wstydu.

I widzę teraz twarz boga i wznoszę tego boga ponad ziemią, boga, którego ludzie szukali od początku swego istnienia, boga, który da im radość i spokój, i dumę.

Ten bóg, to jedno słowo:

JA
XI rozdział powieści "Hymn" (Alissa Zinowiewna Rosenbaum, pseudonim "Ayn Rand" [1938 r.]).

"Hymn" jest powieścią wspaniałą. Pod względem poruszanego problemu - bliźniaczą do powieści "My" (Jewgienij Iwanowicz Zamiatin, 1920 r.) - pierwowzoru "Roku 1984" (Eric Arthur Blair, pseudonim "George Orwell" [1949 r.]).
Dzieło Ayn rozpoczyna się opisem świata, w którym przyszło żyć Równości 7-2521, człowiekowi niepasującemu do otaczającej go rzeczywistości. Realia Wielkiego Odrodzenia to epoka kolektywizmu, masowego tępienia indywidualności, epoka w której 'prywatność' to pojęcie niezdefiniowane, epoka, w której "zbrodnią jest myśleć słowami, którymi nie myśli nikt inny", to - w końcu - epoka nakazów: myślenia zbiorowego, działania społecznego itp.
Opis świata, przedstawiony prostymi słowami, które doskonale komponują się z prymitywizmem Wielkiego Odrodzenia, trwa i przeraża - aż do rozdziału VII. W rozdziale VIII następuje przełom w życiu Równości 7-2521. Rozpoczyna się odkrywanie rzeczywistości nieskażonej porządkiem ustanowionym przez Przewodniczących Rady Świata - rzeczywistości, w której bohater odkrywa czynniki wywołujące radość i poczucie sensu życia: Swobodę Wyboru, Własność Prywatną, Ryzyko, Niezależność Intelektualną i wszystko to, czego Człowiek jest pozbawiany przez Dobrą, Opiekuńczą Władzę, która wie lepiej, czy powinniśmy się ubezpieczać, czy nie.
XI rozdział - zacytowany w całości powyżej - wraz z XII stanowią właściwy Hymn - Odę do Ego Człowieka, która ubóstwia 'Ja' Człowieka, zawierające Rozum, Osobowość i inne przymioty każdego Istnienia, które są Wartością samą w sobie. Zapominanie o tym to zbrodnia przeciw ludzkości - patologia, polegająca na wierzeniu w siłę Kolektywu, w siłę czegoś, co - jak pokazuje Alissa - nie posiada ani wspólnej myśli, ani wspólnych uczuć.

Kochaj swojego Ego, ponieważ jest tym, czym jest.

ejndzl

czwartek, 27 grudnia 2007

Bądźmy konsekwentni!

Socjalizm kwitnie! Nie zatrzymujmy się na obowiązkowej edukacji państwowej, ubezpieczeniach zdrowotnych i centralnie sterowanej służbie zdrowia - idźmy dalej! Proponuję zastąpienie Tradycyjnych Mikołajek czymś lepszym: czymś, co pomogłoby zlikwidować drastyczne różnice między podarunkami dla dzieci ubogich, a podarunkami dla dzieci Złych Oligarchów. Dobrym pomysłem wydaje się być Państwowy Mikołaj: obowiązkowa roczna składka w wysokości 300 złotych, zakaz kupna prezentu 'na własną rękę', prezent za 100 złotych (nie, nie kradzież - 200 zł dla Mikołajów, oczywiście!) i - w efekcie - dzieci:
1. szczęśliwe
2. obdarowane Odpowiednimi, Bezpiecznymi Prezentami
3. potraktowane równo i sprawiedliwie.
Boska perspektywa, nieprawdaż?
Odrobinę poważniej: Rzecznik Praw Ucznia 'podejrzewa' (sic!), że akt zadania obowiązkowej pracy domowej uczniom przez nauczyciela jest niezgodny z art. 31 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej:
1. Wolność człowieka podlega ochronie prawnej.
2. Każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych. Nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje.
3. Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw.
oraz z art. 31 Konwencji Praw Dziecka:
Każde dziecko ma prawo do wypoczynku i czasu wolnego oraz do nieskrępowanego uczestnictwa w życiu kulturalnym i artystycznym.
Wniosek Pana RPU (na marginesie, po co ten urzędnik?) byłby całkiem rozsądny, gdyby:
1. Uzasadnienie było poprawne - powinno ono zawierać powołanie się na definicję szkoły, czyli instytucji, w której uczeń pod nadzorem nauczyciela UCZY SIĘ (nie wychowuje się, nie przystosowuje się do życia w rodzinie, nie święci świąt narodowych, nie marnuje czasu. JEDYNIE uczy się).
2. Definicja, która stanowiłaby uzasadnienie, była prawdziwa (obecnie ta powyższa, oczywiście, nie jest).
Pobudki, którymi kierował się Szanowny RPU, są zapewne zgoła inne i podchodzą raczej pod decyzję 'idącą z postępem' - decyzję, która zasili szeregi swoich koleżanek - prowodyrek degradacji edukacji polskiej (kiedyś jakże wspaniałej!), uległej całkowicie hordom idiotów, którym bezsensownie nadano multum Praw Uczniowskich.
Krótko: mógłbym być na tak - jestem na nie (ze względu na sytuację).

Święta Bożego Narodzenia za nami; okazja do złożenia życzeń znajdzie się zawsze: Zdrowia, dobrej sytuacji materialnej i wytrwałości w pokonywaniu mentalnej zgnilizny Polaków...

życzy ejndzl!

niedziela, 9 grudnia 2007

Dobrze, że mamy Ministra Kultury!

Sądziłem, że polska kultura osiągnęła już swoje apogeum, i że już lepiej być nie może. Stanowczo stwierdzam: Myliłem Się. Niezbitym dowodem jest obrzydliwie dziewiczy idiotyzm (zwany fachowo - keynesizmem) w polskim, nieskażonym kroplą rozsądku, wydaniu. Proszę zobaczyć:
"Inwestorzy będą musieli zatrudniać artystów - minister kultury Bogdan Zdrojewski chce w ten sposób zwiększyć popyt na dzieła sztuki."
Tak, tak, otóż Minister Kultury (sic!) JE Bogdan Zdrojewski postanowił wprowadzić w życie jeden z postulatów czyściuśkiego keynesizmu - ideologii, która w latach 70. doprowadziła do gigantycznej stagflacji m. in. Stany Zjednoczone. Chodzi o odgórne kreowanie popytu metodami państwa demokratycznego, (czyli państwa totalitarnego, w którym dyktatorem jest Motłoch) kpiącego z podstawowych wartości wolnościowych, czyli metodami subsydiowania wybranych przedsięwzięć, opodatkowywania przedsięwzięć niepożądanych przez władzę, dystrybucji skradzionych za pomocą miliona haraczy pieniędzy itp.
Abstrahując od idei, jasnym jest chyba fakt, iż pieniądze będą dostawać jedynie ci artyści, którzy otrzymają zamówienia do pracy 'na budowie'? A którzy otrzymają? Proszę pomyśleć - byle racjonalnie.
"Takie regulacje istnieją już w Niemczech i we Francji."
À propos kultury we Francji: amerykański TIME postawił 21 listopada br. tezę, że "francuska kultura umiera".
Przyczynę omówił dość trafnie p. Janusz Korwin-Mikke na swoim blogu, twierdząc, że to urzędnicze subsydia niszczą artystów, oraz - że zakupy prywatnych kolekcjonerów tudzież dotacje mecenasów są podstawową i naturalną formą zarobku artystów.

JE Bogdanowi Zdrojewskiemu dziękuję za ubaw po pachy, jakiego doświadczyłem, czytając wiadomość o Jego pomyśle. Dzięki Niemu odzyskałem wiarę w nadchodzące Złote Lata polskiej kultury.

ejndzl

piątek, 4 maja 2007

'Niesamowicie' daleko od OK.

Polacy są najgłupszym narodem świata. Najpewniej dokonałem niesłusznego uogólnienia, ale proszę, spójrzcie na to: http://www.clickclickclick.com/

A, wróciłem właśnie z Krakowa. Przywiozłem jeden wniosek, który zagłusza wszystkie pozostałe (te mądre):
Nigdy więcej nie wsiądę do PKSu.

ejndzl

środa, 2 maja 2007

Zróbmy sobie święto!

Wczoraj naziści święcili 62. rocznicę śmierci Josepha Goebbelsa, my natomiast obchodziliśmy ultra-czerwone święto zwane "Świętem Pracy". Nie wiem, która opcja lepsza...

Ok, żart.

JE Lech Kaczyński zapowiedział dziś, że zrobi wszystko, by powstało w Polsce nowe święto narodowe. Podał dwie możliwości: 31 sierpnia (rocznica podpisania Porozumień Gdańskich) i 12 września (rocznica powołania pierwszego rządu niekomunistycznego). JE swój pomysł argumentował chęcią swoistej 'reaktywacji' uczuć patriotycznych Polaków; podkreślał, że powinniśmy być dumni z herbu, hymnu i historii naszego kraju.
Uważam, że inicjatywa może podobać się dużej rzeszy ludzi... Ba, Pan Prezydent na pewno zaskarbi sobie tym pomysłem serca tysięcy Polaków!
Wiem jedno - nie moje. Charakteryzuje mnie całkowicie cyniczne podejście do życia, o ile nie nihilistyczne, z czego można łatwo wywnioskować, że jakiekolwiek wartości idealistyczne mają dla mnie zerowe znaczenie. Z drugiej strony, nie mogę oczywiście powiedzieć, że jestem przeciwnikiem idei JE Lecha Kaczyńskiego, skoro, jak sam zapewnił, stać nas na dodatkowy dzień wolny...

Jutro 3 maja, święto wyjątkowo ważne dla ludzi, którzy zdecydowanie nie nazwaliby demokracji 'swoim ustrojem'. Temat ten dość obszernie rozwinął Janusz Korwin-Mikke na swoim blogu (http://korwin-mikke.blog.onet.pl/). Zgadzam się właściwie z każdym zdaniem, polecam.

Zachęcam do lektury utworów autorstwa Brunona Jasieńskiego, które znajdziecie pod adresem: http://monika.univ.gda.pl/~literat/bruno/index.htm Manifesty wyraźnie się wybijają... Oceńcie sami!

ejndzl

wtorek, 1 maja 2007

Socialismo o muerte!

Kilka dni temu Evo Morales, prezydent Boliwii, zapowiedział powrót Fidela Castro do pełnienia funkcji prezydenta i premiera Republiki Kuby w dniu 1 maja.
Mamy ów dzień od circa 14 godzin, a o kubańskim przywódcy ani widu, ani słychu... Oczekiwanie na wiadomości z komunistycznego raju zaprząta mi głowę, przez co nie mam pomysłu na temat wpisu :)

Tymczasem polecam zbiór felietonów 'Zapiski na pudełku od zapałek' autorstwa U. Eco - moim zdaniem pozycja ta jest w sam raz na chłodne, słoneczne dni.

Zapraszam również na stronę internetową Aradesha, na której umieszcza on swoje opowiadania w klimacie cyberpunku oraz fantasy. Znajdziecie tam również komiks Gothlife Amadiego, traktujący o życiu szeroko pojętych Metali. Link znajdziecie po prawej stronie (Drach Tales).

ejndzl

niedziela, 29 kwietnia 2007

Czyja walka?

W związku z moim rosnącym zainteresowaniem Tysiącletnią Rzeszą, jej historią, polityką oraz ideologią, postanowiłem zakupić dwie pozycje traktujące o tejże. Jedną z pozycyj miał być sensowny tom historii nazistowskich Niemiec, drugą natomiast 'Mein Kampf'. Odwiedziłem Empik, coby pierwsze dzieło mieć 'z głowy' - nie łudziłem się, że dostanę biblię hitleryzmu w Empiku, w centrum Katowic.
A jednak podszedłem do informacji i zapytałem uprzejmie 'czy dysponują państwo egzemplarzem 'Mein Kampf' Adolfa Hitlera? A jeśli nie, czy istnieje możliwość sprowadzenia książki z magazynu?'. Adresat mojego pytania - pięćdziesięcioletnia kobieta za ladą - stwierdziła widocznie, że moje posunięcie to zwykłe faux pas, gdyż zamiast odpowiedzi usłyszałem: 'A można to sprzedawać Majne Kamfa publicznie?' Nie, kurwa, jedynie niepublicznie... Odpowiedziałem, jak to mam w zwyczaju, gdy rozmawiam z ludźmi, którzy nie zasługują moim zdaniem na nic więcej - z pogardą w głosie - że nie mam pojęcia. Na co pani dosadnie urwała miłą pogawędkę czterema słowami: 'No to nie można'.
W taki właśnie sposób dowiedziałem się, że sprzedaż jednego z najważniejszych dzieł literackich (nie wiem, czy określenie to jest uzasadnione - trudno mi orzec, skoro nie miałem szansy go jeszcze przeczytać) z okresu II wojny światowej jest zakazana.
Pytam więc: dlaczego? Mamy konstytucyjny brak przyzwolenia na propagowanie nazizmu, rasizmu i innych zbrodniczych ideologyj, co jest dość oczywiste i uzasadnione. Nie widzę jednak śladu zachowań propagujących nazizm w działaniach osób, które zdecydowałyby się na dodanie książki sławnego Führera do swojej oferty. Nie chcą państwo chyba powiedzieć, że zakaz udostępniania noży w sklepach jest jedynie kwestią czasu? Każdy potrafi zdecydować, do czego posłuży mu młotek, nóż, długopis, telewizor... Analogicznie jest z treścią książki, zresztą nie tylko tej - mamy przecież dostępnych jeszcze 'kilka' pozycyj w Polsce, których treść jest antychrześcijańska, zła itd.

Dla formalności dodam, że prawa autorskie do 'Mein Kampf' otrzymał od aliantów Wolny Kraj Związkowy Bawaria w 1948 roku na podstawie wyroku sądu w Monachium o skonfiskowaniu mienia należącego do Adolfa Hitlera. Pozwala on jedynie nielicznym wydawnictwom na wydruk Mojej Walki i to jedynie w celach naukowych, ale fakt ten nie ma większego znaczenia dla sprawy zakazu kupna tejże pozycji w Polsce, więc ominąłem go w treści zasadniczej wpisu.

ejndzl